REFREN: Panie, Ty jesteś Bogiem miłosiernym. Panie, zmiłuj się nade mną, bo nieustannie wołam do Ciebie. Rozraduj życie swego sługi, ku Tobie, Panie, wznoszę moją duszę. Tyś bowiem, Panie, dobry i łaskawy, pełen łaski dla wszystkich, którzy Cię wzywają. Wysłuchaj, Panie, modlitwę moją. i zważ na głos mojej prośby.
Dzisiaj Brytyjczycy spędzają ten dzień na spotykaniu się z rodziną i przyjaciółmi, jeśli dekoracje zdejmie się z opóźnieniem, czeka nas rok pecha, więc lepiej nie ryzykować
365 dni: Ten dzień – recenzja filmu. Massimo i Laura wracają. Para staje na ślubnym kobiercu, a po dramatycznym finale z pierwszej części nie ma śladu. Oceniamy ekranizację książki autorstwa Blanki Lipińskiej. Ocena recenzenta: 2 / 10. Data premiery w Polsce: 27 kwietnia 2022. Udostępnij.
Panie, Ty jesteś moim działem, przyrzekłem zachować Twoje słowa. Prawo ust Twoich jest dla mnie lepsze. niż tysiąc sztuk złota i srebra. Niech Twoja łaska będzie mi pociechą. zgodnie z obietnicą, daną Twemu słudze. Niech mnie ogarnie Twoja łaska, a żyć będę, bo Twoje Prawo jest moją rozkoszą.
Oglądaj "Służba Więzienna" w TVN Turbo oraz Player.pl: https://player.pl/playerplus/programy-online/sluzba-wiezienna-odcinki,17681/odcinek-6,S01E06,134070Sub
Dịch Vụ Hỗ Trợ Vay Tiền Nhanh 1s. @zgubiles_sie_jelonku Gdyby nie PIS, inflacja byłaby pewnie niższa Ważne stwierdzenie, cieszę się, że padło z Twoich ust. Rozumiem, że wobec trudnej sytuacji ogólnej nawet dobra ekipa rządząca miałaby problemy. Nie neguję tego, ale nie można pozbywać się odpowiedzialności za złe decyzje tym, że ktoś inny też ma problemy myślenie kategoriami politycznymi w ekonomii nie ma większego sensu, chyba, że ktoś lubi siebie okłamywać. Ja ich nie hejtuję za fakt przynależności do partii o nazwie Prawo i Sprawiedliwość. Na ten moment wali mnie reszta ich programu politycznego. Każdą inną partię, robiącą taki bałagan gospodarczy hejtowałbym tak samo. Ja ich hejtuję bo są ujowi w zarządzaniu państwem. Rozsądni ludzie, kiedy mają nadwyżki dochodów najpierw gromadzą oszczędności na czarną godzinę i nieprzewidziane wydatki, a dopiero później zaczynają rozp$@#$@@ać na głupoty. Kiedy nadejdzie czarna godzina, będą mieli jak przeżyć. Obecni rządzący zaczęli od rozjebywania hajsu na przekupywanie swoich wyborców (13, 14, 500+), na budowanie swoich popleczników (obsadzanie nimi miejsc w spółkach skarbu państwa), na finansowanie swojej niekompetencji i złej woli (kary za praworządność, kary za burdel w Turowie). Teraz nadeszła czarna godzina i... i chuj... Będzie problem. Może gdyby mieli jakieś rezerwy problem byłby mniejszy. I od razu dodam: nie twierdzę, że przedstawiciele innych by to lepiej rozegrali, bo tego nie wiem. Nie gdybam. Jedno co wiem, to że obecna ekipa się (delikatnie mówiąc) nie sprawdziła
Bartłomiej Kubkowski w lipcu spróbuje przepłynąć Morze Bałtyckie. Trasa, którą chce pokonać, ma ok. 170 km, co oznacza 60 godz. ciągłego pływania! Największym wyzwaniem podczas przygotowań było przyzwyczajenie organizmu do niskiej temperatury wody. – W ubiegłym roku pierwszy raz morsowałem. Przepłynąłem wtedy kawałek w wodzie, która miała siedem stopni. Błędnik mi rozwaliło, chciało mi się wymiotować. To był taki ból, że jak wychodziłem, to miałem ściśniętą szczękę. Nie czułem dłoni i stóp. Byłem wściekły, że to mnie pokonało – opowiada Kubkowski Pływak doskonale wie, co to ekstremalny wysiłek, bo był w teamie Roberta Karasia, kiedy ten bił rekord świata w pięciokrotnym Iron Manie. – Na żywo widzisz cierpienie gościa i walkę ze swoimi słabościami. To było niezwykle mocne doświadczenie – dodaje Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Konrad Rybak: Skąd wziął się pomysł na przepłynięcie Bałtyku? Bartłomiej Kubkowski: Jeżeli chodzi o pomysł, to dawno już zakiełkował w mojej głowie. To było w momencie, kiedy byłem jeszcze wyczynowym sportowcem i przerzuciłem się z basenu na wody otwarte. Można powiedzieć, że drugi raz zakochałem się w pływaniu. Zobaczyłem wtedy dookoła siebie nie tylko basen, liny, ciepłą wodę, gdzie widzę wszystko i czuję swoje bezpieczeństwo. Otwarte akweny pokazały mi większe możliwości, radość, zupełnie inny klimat, inną temperaturę, fale, ale również to, że idę na trening i nie wiem, co mnie na nim czeka. Zdałem sobie sprawę, że przed wyjściem muszę sprawdzić pogodę, jaka będzie za godzinę czy za dwie. Przerzucenie się na pływanie open water otworzyło mi drogę do kolejnych wyzwań. Natomiast Bałtyk to był mój życiowy cel, który już od wielu lat miałem w głowie, tylko się nim nie chwaliłem. Czyli to nie było tak, że stanąłeś sobie na plaży i powiedziałeś: "a, przepłynę Bałtyk!", tylko to dojrzewało w tobie przez lata? Tak, kiedyś, będąc nad morzem, miałem delikatną obsesję. Ciągle sprawdzałem tę trasę. Patrzyłem sobie na mapę i mówiłem: "Tu jest Bornholm – 100 km. Do Szwecji jest 170 km. Wow! Nie ma człowieka, który przepłynął cały Bałtyk". To mnie zafascynowało, żeby zrobić coś jako pierwsza osoba na świecie. To była taka myśl, która kiełkowała, ale musiałem do tego dojrzeć, bo do tego trzeba mieć czas, oczywiście sponsorów i fundusze. Musiałem być gotowy życiowo na tę decyzję. Jakie warunki muszą być spełnione na morzu, żeby doszło do twojego startu? Wiadomo, że w sztormie nie będziesz płynął. Pogoda rzeczywiście jest kluczowym elementem. To jest najważniejszy czynnik. Nie ma możliwości, tak jak mówisz, przepłynięcia Morza Bałtyckiego w sztormie, a nawet w warunkach nieprzyjaznych, czyli dużej fali. Będziemy starali się po prostu czekać na idealne okno pogodowe, czyli wtedy, kiedy morze będzie jak najbardziej spokojne, najbardziej sprzyjające. Nie może być też zbyt dużego słońca. Zobacz również: Linette sprawiła sensację! W nagrodę czeka ją teoretycznie łatwiejsze wyzwanie Boisz się najbardziej pogody czy jeszcze czegoś innego? Bałem się temperatury i tego, że po 20-30 godz. po prostu będzie mi zimno. Bałtyk nie jest ciepłym morzem. Średnia temperatura wody będzie wynosiła około 18 stopni. Cały sezon zimowy startowałem w wielu zawodach zimowego pływania, w mistrzostwach świata, gdzie woda miała około trzech stopni. Bardzo mocno się zahartowałem. Dużo czasu poświęciłem na to, żeby obcować z zimnem i przygotować na to swój organizm. Teraz woda o temperaturze 18 stopni jest dla mnie jak zupa. Jedynego elementu, jakiego się boję, to zachowanie mojego ciała po około 40-50 godz. pływania, kiedy mogą pojawić się jakieś zwidy, złe samopoczucie i wymioty. Szykujesz się jakoś na te trudne chwile? Głównie przygotowuję się mentalnie. Mam swojego opiekuna, Rafała Mazura znanego jako "ZenJaskiniowca". Z nim pracujemy od początku pod kątem hipnozy i przygotowania się na najgorsze warunki. Można powiedzieć, że jestem na to gotowy. Podczas dłuższych treningów wizualizuję sobie to wszystko, co może mnie spotkać. Na przykład kiedy miałem treningi po 8-12 godz., to starałem się "oszukać" głowę i wmówić sobie, że jest ciężko. "Jest 40. godz., chce ci się wymiotować. Bolą cię barki". Wmawiałem sobie, że jest piekło i po 2-3 godz. takiego gadania rzeczywiście organizm to odczuwał. Głowa zaczynała świrować, a błędnik się gubił. Wiem, że nie da się być przygotowanym na niektóre elementy. To jest taka świadomość, że ja idę na walkę z samym sobą. Wiadomo też, że nie jestem w stanie codziennie robić treningów po 20 godz. Mimo wszystko jestem dobrej myśli i jestem przekonany, że pod względem fizycznym i mentalnym dałem z siebie 100 proc. Czuję się na to gotowy. Czy wizualizujesz sobie jakoś te 60 godzin, które czekają cię w morzu? Tak, widzę praktycznie każdą z nich. To jest doprowadzone do takiego poziomu, że mam w głowie już sierpień i to, co się wydarzyło po udanej próbie. Mam to tak zaprogramowane, że widzę start, rozmowy z ekipą, posiłki w trakcie. Czasami je nawet czuję. Wiem, co mnie boli, który mięsień, na jakim odcinku, więc czasami czuję to, jakby już się wydarzyło. Wszystko poprzez medytację i hipnozę. Jestem spokojny w oczekiwaniu na ten dzień. Jestem również przygotowany na różne scenariusze. Na te złe również? Tak, nastawiam się na to, jak mogę się czuć, podczas gdy będę musiał podejmować trudne decyzje, bo na morzu może być różnie. Zdaję sobie sprawę, że pod względem żywienia musi być wszystko idealnie zaplanowane. Traktuję siebie jak takiego robota, który jest wrzucony do wody, a cała ekipa musi o niego zadbać. Nie mogą dopuścić do tego, żebym się odwodnił, przyjmował za mało kalorii, czy stracił kontrolę i trzeźwy umysł. Zobacz również: Nagły zwrot w sprawie Lewandowskiego. Real chce walczyć o Polaka Wspominałeś o swoim przygotowaniu do wejścia do zimnej wody. Czy takie doświadczenia jak siedzenie w bali z lodem, mistrzostwa świata w pływaniu lodowym w Głogowie i nawet obecność w teamie Roberta Karasia podczas bicia rekordu w pięciokrotnym Iron Manie wpływają na myślenie o twoim starcie? Bardzo. Zaczynając od wyścigu Roberta w Meksyku, było to dla mnie coś niesamowitego. To było tak mocne doświadczenie, kiedy na żywo widzisz cierpienie gościa i walkę ze swoimi słabościami. Tam było tyle chwil, kiedy byliśmy pewni, że to jest nie do zrealizowania. Po tym wszystkim, co on wtedy przechodził, pogoda, kontuzja itd., pobicie tego rekordu było już praktycznie zamknięte. Na żywo widziałem jego podejście, analizę, determinację, zaciętość, ciężką pracę w każdej godzinie wyścigu. To mi mocno otworzyło oczy. Emocje na starcie i finiszu były ogromne. Te przeżycia zmotywowały mnie do jeszcze cięższych treningów. A pomyślałeś sobie wtedy: "Kurczę, przecież za niedługo mogę wyglądać tak samo?" Tak, gdy Robert kończył start i została mu ostatnia pętla, powiedział do mnie: "Stary musisz mocniej trenować. To jest piekło i straszny ból. Będziesz tak cierpiał". To był dla mnie taki kopniak w tyłek, że trzeba ciężko pracować. Nic samo z nieba nie spadnie. Natomiast jeżeli chodzi o zimno, to poznanie tego wszystkiego było dla mnie najważniejsze w moim całym życiu. Są to doświadczenia, które otworzyły nowe możliwości przekraczania granic do takiego stopnia, gdzie sam zrozumiałem, że mogę je przekroczyć. Często miałem coś takiego, że kiedy robiłem treningi 20-, 30-, 40-kilometrowe, nie do końca miałem tę satysfakcję. Byłem zmęczony, ale czułem, że mogę zrobić jeszcze więcej. Ludzie mówili, że superwyczyn, a ja wiedziałem, że przychodzi mi to z dużą łatwością. Pływanie w zimnie dało mi to, że przełamałem granicę w swojej głowie. W listopadzie pierwszy raz morsowałem. Zabrał mnie ze sobą mój przyjaciel Olaf Meller. Woda miała wtedy temperaturę siedmiu stopni, a mi, jak wszedłem do kolan, chciało się płakać z bólu. Stałem i wiedziałem, że muszę pływać. Doświadczeni znajomi mówili mi wtedy, że muszę poświęcić kilka sezonów, żeby zanurzyć głowę. Przepłynąłem wtedy kawałek, błędnik mi rozwaliło, chciało mi się wymiotować. To był taki ból, że jak wychodziłem, to miałem ściśniętą szczękę. Nie czułem dłoni i stóp. Byłem wściekły, że to mnie pokonało. Nie mogłem spać tamtej nocy, bo myślałem o tym, że chcę nauczyć się zwalczać ten ból. Zadzwoniłem wtedy do Rafała (psychologa – przyp. red.) i powiedziałem mu, że musimy nad tym popracować, bo jak to przerobimy, to moja głowa będzie na zupełnie innym poziomie. Z czasem uwierzyłem, że można nad tym panować. Wtedy pomyślałem, że muszę znaleźć kogoś, kto jest w tym najlepszy. Udało mi się skontaktować z Walerianem Romanowskim, który jest rekordzistą Guinnessa w siedzeniu w lodzie. Opowiedziałem mu o moich planach, starcie w mistrzostwach świata i powiedział mi, że trzeba nad tym popracować, więc zaprasza mnie na sylwestra do siebie na szkolenie. Wyobraź sobie, że ja mu tak zaufałem podczas trzydniowego szkolenia, że już drugiego dnia siedziałem w bali z lodem. Byłem mocno zafascynowany stanem hipotermii i faktem, że można to kontrolować. Kiedy o tym wcześniej słyszałem, to myślałem o tym na zasadzie, że jak ktoś w to wpada, to umiera. Byłem tak podekscytowany tym, że będę w tym stanie, że chciałem to zobaczyć i odczuć na własnej skórze. Po 20 min siedzenia w bali z kostkami lodu, w której woda miała około zera stopni, kompletnie nie czułem dłoni i stóp. Na początku zacząłem się martwić i zapytałem, czy to czucie wróci. Oni natomiast odpowiedzieli, że na pewno i moim zadaniem jest skupienie się na oddechu. Po godzinie powiedzieli, że jestem w stanie hipotermii. Byłem pod wrażeniem. Siedziałem i obserwowałem to, co działo się w mojej głowie. Byłem tak podekscytowany, że nie mogłem uwierzyć, że jestem w stanie hipotermii pod okiem ekspertów. Wytrzymałem jeszcze godzinę i to było pewnego rodzaju doznanie duchowe. Totalna "odcina" od rzeczywistości, gdzie jesteś tylko ty i twoja głowa. Na przykład były takie momenty, kiedy siedziałem skulony, patrzyłem na moją opiekunkę i byłem pewny, że zapytałem się jej, ile czasu już siedzę. Ona się na mnie patrzyła i uśmiechała. Okazało się, że ja nic na głos nie powiedziałem, jedynie w głowie. A ona się mnie zapytała: "Co myślałeś, że coś do mnie powiedziałeś?". Dużo tam było rzeczy, które wydarzyły się w głowie, ale to dało mi jeszcze mocniejszy bodziec do tego, żeby jeszcze bardziej uwierzyć w to, co chcę zrobić. Z tego, co wiem, to sam sobie układasz treningi. Czy nie masz takich myśli, żeby na przykład podczas ośmiogodzinnego treningu w morzu, odpuścić sobie chociaż te pół godziny i wcześniej wyjść z wody? To jest bardzo częste pytanie wśród moich znajomych. Wszyscy dziwią się, że jestem tylko ja i zegarek i że nie mam nikogo nad sobą, kogoś, kto to wszystko analizuje. Dużo osób mówiło mi, głównie pływacy, że gdyby byli sam na basenie, to już po godzinie treningu byliby pod prysznicem i mieliby to gdzieś. Natomiast ja mam w głowie głos. Takiego drugiego siebie, który stawia wymagania. Przykładowo, kiedy wiedziałem, że mam przed sobą 12-godzinny trening, a po czterech godzinach pływania pojawiały się już myśli, że jutro zrobię to, co mi zostało do przepłynięcia. Wtedy ten głos mówi: "Dobra, zamknij się! Dokończ to, co masz zrobić". To jest taki mój ukryty trener, który zmusza mnie do wykonania tej pracy. U mnie rzadko pojawia się rezygnacja. Częściej jest przeświadczenie, że kiedy zrealizuje to, co miałem zaplanowane, to będę miał ogromną satysfakcję i będę mógł spokojnie położyć się spać. Co nie zmienia faktu, że bardzo często mam myśli, żeby sobie odpuścić. Wielu ludzi uważa, że jestem robotem i nie da się mnie zajechać. Natomiast czasami są takie dni, że jest trening do wykonania, a ja do 11 jeszcze leżę w łóżku i nie mogę się zebrać. Dziewczyna też mi czasem mówi, że już idę na basen, a jeszcze przez godzinę sobie leżę. To jest właśnie taka walka z samym sobą i jest to na tyle trudne, że nie ma nikogo nad tobą. Nie jest tak, jak dobrze pamiętasz, że wiedziałeś, iż o 6 musisz być już w wodzie, bo cała grupa wskakuje i jak nie wejdziesz, to możesz wracać do szatni. Dzięki temu, że właśnie tak już nie mam, to kiedy wchodzę do wody, mam spokojną głowę, że nikt mi nie każe wejść do niej o siódmej rano. Tylko mogę sobie zrealizować trening na przykład o 10. Zobacz również: Niebawem poznamy przyszłość Krzysztofa Piątka. Polak ma kilka możliwości Jak teraz będą wyglądały twoje przygotowania? Czy będzie to tak, jak w pływaniu, że przed ważnymi zawodami jest czas odpuszczenia i schodzenia z obciążeń, czy u ciebie będzie zupełnie odwrotnie? Mamy maj i pod koniec miesiąca będzie ostatni ciężki trening. Najdłuższy, który jednocześnie będzie sprawdzianem. Trasa to Gdańsk-Hel-Gdańsk. Woda będzie miała temperaturę około 10 stopni. Traktuję to jako ostateczne sprawdzenie siebie, sprzętu, kremów i nawadniania. To będzie mój ostatni mocny test. Po tym zrobię sobie cztery dni wolnego. Później znowu wchodzę w okres treningowy, czyli wypływanie kilometrażu, ale ostatnie dwa tygodnie do startu będę już pływał pięć kilometrów dziennie. To będzie czas na regenerację, fizjoterapię i koncentrację. Jaki masz kilometraż w mocnym treningu? Były tygodnie, kiedy pływałem po 100 km. Najtrudniejszy okres treningowy to 130 km przez sześć dni, bo niedzielę miałem wolną. Mój najcięższy miesiąc to było wspomniane 130 km w pierwszym tygodniu, 110 km w drugim, 97 km w trzecim i 111 km w czwartym, więc to było prawie 450 km. To był "hardcorowy" miesiąc. Następnie musiałem trochę zluzować, ale później starałem się pływać 80 km tygodniowo i dużo czasu poświęcać na trening w morzu. Jaki jest plan całej trasy? Z tego, co się orientowałem, to start ma być z Kołobrzegu. Tak, na pewno start z Kołobrzegu lub okolic. Na początku miałem wystartować ze Szwecji, żeby zakończyć w Polsce. Na 90 proc., ze względów organizacyjnych i prądów morskich, jakie mają być w lipcu, start będzie z naszego kraju. Według osoby od pogody, która zajmuje się tym od lat i z którą współpracuję, lipiec to czas, kiedy będzie nam to najłatwiej zorganizować, startując z Kołobrzegu. Jak trasa mniej więcej będzie przebiegała? Jest wyznaczona w linii prostej. Z Kołobrzegu będzie start, pewnie z molo, ale czekamy na wszystkie zgody. Większość już mamy i one pozwolą nam przebywać na tej trasie. Każdy musi być poinformowany, że jakiś gość płynie wpław. Wszystkie statki itd. Natomiast meta będzie w Szwecji, a gdzie dokładnie,to jeszcze nie wiemy. Kilometrażowo może się wahać plus minus 3 km w zależności od tego, jak dogramy hotele. Oprócz tego na miejscu musi być lekarz. Teraz staramy się zadbać o to, żeby w 100 proc. było bezpiecznie. Ile dni wcześniej będziesz wiedział, że danego dnia startujesz? Przez dwa tygodnie w lipcu będę czekał na informacje i z tego, co rozmawiałem z osobą od pogody, to 24 godz. lub 12 godz. wcześniej będziemy wiedzieli, że jest okno pogodowe i mamy 60 godz. luki, aby ruszyć. Może to być trzecia nad ranem, ale może być to również godzina 17 po południu. Czy rozmawiasz z morzem? W jaki sensie? Chodzi mi o to, czy przed wejściem do morza lub po prostu w trakcie spaceru brzegiem Bałtyku, mówisz: "zaraz będę z tobą walczył". Podchodzę do morza z bardzo dużym szacunkiem. Tak jak mówisz, czasami jest to takie duchowe połączenie. Jak pływam, to staram się cały czas czuć to "flow", czyli dogadać się. Nie mówię, że idę pokonać Bałtyk. Tylko chcę, żeby morze było dla mnie łaskawe. Chcę, żeby w ten dzień było spokojnie, żebyśmy współpracowali. Mam nadzieję, że nie będzie to walka, bo wiem, że w każdej chwili Bałtyk może mnie "zmieść z planszy". Wystarczy lekki sztorm i mnie nie ma. My jako ludzie z naturą nigdy nie wygramy, więc nie będę w stanie tego zrobić bez dobrej pogody. Trochę w pływaniu spędziłeś już czasu. Jak obecna przygoda zmieniała twoje myślenie o tym sporcie? Zakochałem się w nim na nowo. Poznałem wielu wspaniałych sportowców i to był naprawdę mocny rok, który pokazał mi, że przede wszystkim trzeba słuchać swojego ciała. Zrozumiałem, że jeśli ktoś chce trenować pływanie, to przede wszystkim musi słuchać siebie. Po to, żeby ten sport był radością i nigdy nie stracić takiej iskry, którą miałem jako wyczynowy pływak, a później ją straciłem. Wszystko przez przetrenowanie. Nie byłem w stanie każdego dnia realizować planów treningowych. W pewnym momencie aż nienawidziłem pływania. Sama myśl o basenie wywoływała we mnie złość. Zobacz również: Nieudane pożegnanie Polaków z mistrzostwami Europy. Wypuścili z rąk prowadzenie Wiem, o co chodzi. Miałem podobnie. Kiedy skończyłem trenować, przez rok nie potrafiłem sam z siebie pójść na basen. Dokładnie. To było przykre, że nagle z największej miłości, pływanie stało się największym koszmarem. Drugie otwarcie dało mi spokój. Zaufałem samemu sobie. Wiedziałem, co mam robić, z kim współpracować. Sam dobierałem sobie ludzi. Przede wszystkim zrozumiałem jedną rzecz – mam iść na każdy trening i się nim cieszyć. Dzięki temu znalazłem złoty środek. Pływam i jestem szczęśliwy. Myślę, że to jest takie moje dziecko, które pielęgnuję. Na nowo poznałem siebie i ten sport. Na koniec zapytam o rzecz niezwiązaną z pływaniem, o jeden z celów projektu "Ultra Baltic Swim", czyli wsparcie podopiecznych fundacji "Cancer Fihgters". Jak się w to zaangażowałeś, bo przecież jesteś wolontariuszem fundacji? Wolontariuszem w fundacji jestem ponad dwa lata. Tak jak mówiłem, przepłynięcie Bałtyku to mój życiowy cel, ale zdaję sobie sprawę, jak działają media społecznościowe i niejednokrotnie widziałem, jak szybko można uzbierać pieniążki na leczenie. Zawsze podziwiałem ludzi, którzy robili coś ekstremalnego i jednocześnie zbierali na jakiś szczytny cel. Pracując w fundacji, widziałem te dzieciaki i jaką muszą toczyć walkę. Po prostu stwierdziłem, że fajnie byłoby tym płynięciem pokazać fundację. Niestety te pieniądze cały czas są potrzebne, bo nowotwór to choroba obecnych czasów i straszne jest to, że dopada najmłodszych, którzy większość swojego dzieciństwa spędzają w szpitalu zamiast na przykład na basenie. Dla mnie to jest 60 godz. walki w morzu, a dla nich i ich rodziców to jest często walka, która trwa latami. Bardzo chcę pokazać, że to te dzieci walczą i trzeba to docenić. To jest wyczyn. Są to prawdziwi wojownicy i dają mi siłę. Życzę im tego, żeby każdy z nich wygrał tę walkę. Mam nadzieję, że jak najwięcej osób zobaczy moje wyzwanie i przede wszystkim wesprze fundację. *** Po treningach zamiast na piwo szedł na uczelnię. I nie wstydzi się przyznać, że jako piłkarz był odludkiem. Jako trener Jacek Magiera też idzie swoją drogą. – Można opier***ać albo wymagać. Ja wymagam – przyznaje bez ogródek. Celnie diagnozuje, jakie choroby toczą polską piłkę i wskazuje, jak ją z nich wyleczyć. Czy chciałby być trenerem polskiej reprezentacji? Co usłyszał, kiedy tracił pracę w Śląsku Wrocław? I co zrobił, kiedy w 1996 r. zadzwonił do niego... Fryzjer?
Istnieje kilka rodzajów miłości, które nas dotyczą, a które każdy może odczuwać w indywidualny sposób. Jesteśmy zdolni do tego, by miłość dawać i przyjmować, i ważne jest również, by doświadczać jej świadomie i czerpać z niej to, co dobre. Zrozumienie pewnych reguł może pomóc lepiej rozumieć więzi tworzące się między nami a innymi ludźmi. Już starożytni Grecy starali się zrozumieć, na czym opiera się miłość i jakie formy może przybierać. Wyróżnili oni osiem rodzajów miłości, których doświadczamy na różnych etapach życia. Ta wiedza nie straciła na znaczeniu. Osiem rodzajów miłości według starożytnych Greków Agape — miłość bezwarunkowa Agape to rodzaj najwyższej, duchowej miłości, która wymaga wzniesienia się na wyżyny tego uczucia. Ten rodzaj miłości dostępny jest tylko dla wybrańców. Trzeba umieć kochać bez stawiania dodatkowych warunków, w gotowości do poświęcenia dla dobra innych, bez względu na cenę, jaką trzeba za nią zapłacić. Nie każdy jest na to gotów. Eros — miłość seksualna Eros to grecki bóg płodności i miłości, nie bez przyczyny kojarzony z fizycznym pożądaniem. Miłość, którą wyraża Eros, to miłość namiętna, gwałtowna, pobudzająca seksualnie, prowadząca do szaleństwa zmysłów i utraty kontroli. Jest też nieco egoistyczna i dość krótkotrwała, bo przygasa wraz z namiętnością. Aby trwała ona jak najdłużej, potrzebna jest także inna forma miłości, która ją uzupełni i nada jej głębszy wymiar. Philautia — miłość własna Ten rodzaj miłości powinien znać każdy. Nie jest to jednak miłość narcystyczna i egoistyczna, ale jest rodzajem opiekowania się sobą, obdarowaniem samego siebie dobrymi emocjami. Najpierw powinniśmy umieć kochać samego siebie, by umieć kochać kogoś innego. Miłość do siebie samego jest konieczna, by czuć się szczęśliwym i zdrowym. Philia — miłość braterska Miłość braterska nie ma podtekstów erotycznych, jest uczciwa i lojalna. To miłość, która pojawia się np. pomiędzy przyjaciółmi, daje ogromne wsparcie, pozwala dzielić się między sobą tajemnicami i emocjami. Philia sprawia, że przy danych osobach chcemy być niezależnie od tego, czy to jest dobry czas w życiu, czy gorszy. Dalsza część tekstu znajduje się pod materiałem. Storge — miłość rodzicielska Gdy pojawia się ten rodzaj miłości, towarzyszy jej istnienie niezwykle silnej więzi, poczucia przynależności i szczerej zażyłości pomiędzy rodzicami a dziećmi, niezależnie do tego, ile mają lat. To miłość szczególna, która stara się nie dostrzegać wad i zawsze czeka z otwartymi ramionami na bliską osobę. Ludus — radosna miłość Lusus dotyczy przede wszystkim kochanków, którzy dopiero zaczynają wspólną podróż przez życie. To miłość radosna, figlarna, kojarzona z pierwszym czasem zauroczenia, który trwa, dopóki nie opadną różowe okulary. To ona pobudza, dodaje energii i nastraja optymistycznie na przyszłość. Pragma — mocna, stabilna miłość Pragma jest jedną z najbardziej cenionych postaci miłości. To uczucie dotyczy par, które są ze sobą od wielu już lat i wciąż im tego wspólnego czasu jest mało. Jest to miłość oparta na głębokim uczuciu, zaufaniu, chęci bycia ze sobą, ale bez mocno zaznaczonego kontekstu seksualnego. Jest ona efektem zaangażowania i pracy obu stron. Pragma niesie równowagę życiową, spokój, stabilizację, ukojenie i nadzieję. Mania — szalona miłość Mania to ostatni rodzaj miłości wyróżniany przez starożytnych Greków. Nie jest ona sprzyjająca, gdyż wiąże się z obsesją, szaleństwem, nieokiełznanymi emocjami. Bywa zaborcza, zazdrosna i oplatająca niczym bluszcz. Może się pojawiać, gdy zostanie zachwiana równowaga sił pomiędzy Erosem (miłością seksualną) a Ludus (miłością radosną). Osoby dotknięte Manią nie są w stanie żyć bez uczucia wybranej osoby, za wszelką cenę potrzebują być jak najbliżej, co może mieć różny, czasem dramatyczny finał. Miłość może przybierać różne postaci, można przeżywać kolejne jej etapy lub doświadczać kilku rodzajów miłości na danym etapie życia. Ważne jest, by umieć ją nazwać i określić, jakie znaczenie ma dla każdego z nas. A ty? Którego z powyższych rodzajów miłości doświadczasz na co dzień? Zobacz także: Dlaczego greckie rzeźby mają małe przyrodzenie? Wyjaśniamy Masz problem ze zbudowaniem trwałego związku? To może być kompleks Elektry Dopiero się poznaliście, a on już chce mieć z tobą dzieci? Uważaj
To jak będzie pani robić rano makijaż, niech pani się przyjrzy sobie dokładnie, bo może będzie się pani widzieć ostatni raz – tak "pocieszył" Lidię lekarz, gdy była w ciąży i okazało się, że ma nie tylko dużą wadę wzroku, ale i tętniaka To było rutynowe USG, 10. tydzień. – Ciąża jest martwa – mówi lekarz. – Szok, którego nie potrafię tego opisać. Wróciłam do samochodu i płakałam w głos z rozpaczy. Potem było usunięcie martwego płodu. Miałam taki instynkt macierzyński, że czułam, że zniosę wszystko, byle tylko znów mieć dziecko – mówi Lidia Wypadek samochodowy. Minęło trochę czasu, a Lidia zaczęła popłakiwać. – Szok pourazowy, przecież wjechał w panią TIR. To minie – słyszy od psychologa. – Nie, nie mijało, widziałam, że coś tu nie gra, ale nie przyszło mi do głowy, że to po prostu jest depresja – mówi Lidia Rozsyłała CV w kilka miejsc. Po studiach miała przerwę w pracy. Pierwsi zadzwonili z dużej sieci hipermarketów. Tak się ucieszyła, że ktoś się odezwał, że od razu wzięła tę pracę. – Nigdy nie pracowałam w handlu! – wspomina Więcej takich tekstów znajdziesz na stronie głównej a relację na żywo z wojny w Ukrainie pod tym linkiem Lidia jest w 14. tygodniu ciąży, trafia do okulisty. Rutynowa konsultacja, lekarz ma zdecydować, czy ze względu na dużą wadę wzroku lepsza niż poród naturalny będzie cesarka… Tętniak. Tak rusza lawina dramatów Gabinet okulista. Lidia wychodzi ze niego ze skierowaniem na rezonans i sugestią, że ma… guza mózgu. Badanie guza nie wykrywa, ale za to tętniaka. — Nie miałam świadomości, czym to grozi, nie "diagnozowałam się" u dr Googla. Za to neurochirurg brutalnie mnie uświadomił – wspomina. – Będę miała cesarkę, lekarze sugerują dla bezpieczeństwa… – zaczęła tę wizytę. – Przy cesarce ciśnienie krwi też jest bardzo wysokie, a do tego stres, więc to żadna gwarancja, że pani ten poród przeżyje – mówi lekarz. Do końca ciąży Lidia żyje w strach, który narasta z każdym miesiącem. – Marzyłam, by już było po. Przeżyć i wrócić z dzieckiem do domu – wspomina. Data cesarki jest wyznaczona. Skurcze przychodzą trzy dni przed czasem, w środku nocy Lidia trafia do szpitala. Ale reszta idzie zgodnie z planem. — Po porodzie przyszedł spokój – mówi Lidia. Prawie na trzy lata. Bo wtedy znów wraca temat tętniaka, o którym myślenie odkładała. Kolejna konsultacja, znowu stres. – Lekarz potraktował mnie tak, jakby to była moja wina, że mam tętniaka. Rozmowa wyglądała tak: – Przyszła pani z tętniakiem i czego Pani ode mnie oczekuje? – Dostałam skierowanie, mam skonsultować wyniki z neurochirurgiem. – Mogę Panią zapisać na embolizację. – Ale ja się boję operacji… – To jak pani będzie sobie robić rano makijaż, niech pani przyjrzy się sobie dokładnie, bo może siebie widzieć po raz ostatni – mówi lekarz. – Takim tonem, że poczułam się, jakby to była moja wina, że mam tętnika. I jeszcze postraszył mnie, że jak nie umrę, to może oślepnę – wspomina Lidia. Wizyta trwała pięć minut, jechali na nią z mężem z domu 70 km godzinę. Lidia weszła do samochodu, płakała. Na operację czeka trzy miesiące. – Moje życie było w rękach lekarzy i Boga. Codziennie się modliłam, by żyć dla synka. I codziennie płakałam a moja mama, z którą wtedy mieszkaliśmy, płakała ze mną z bezsilności – opowiada Lidia. (Dziś już nie mieszka z mamą, ale wciąż w jednym bloku, na tym samym piętrze). Wspiera też tato i mąż, który wierzy, że operacja się uda. Wpierają przyjaciółki. – Z Magdą znamy się ponad 20 lat, poznałyśmy się w liceum i jesteśmy jak siostry, Marzennę poznałam na studiach, znamy się 15 lat, z Irką poznałyśmy się przez nasze dzieci, a z drugą Magdą na forum o tętniakach – wylicza Lidia. Operacja trwała sześć godzin. Lidia budził się na OIOM-ie. Pierwsze słowa, jakie wypowiada to: "Czy ja żyję?". Lidia po wypadku samochodowym na SOR-ze. – Była przy mnie pielęgniarka, nie widziałam jej twarzy, bo nie miałam okularów. Strasznie po tej narkozie wymiotowałam. Ale byłam szczęśliwa, bo usłyszałam, że już po operacji, że obyło się bez komplikacji. Po trzech dniach o własnych nogach idzie na zwykłą salę. Po tygodniu do domu. – Zamknęłam za sobą drzwi szpitala, nie rozpamiętywałam. Doceniałam, jak fajnie być zdrowym, i że wyszłam z koszmaru bez szwanku – opowiada. Nie wie, że to jeszcze nie koniec... Druga ciąża jest wyczekiwana. Córka jest wcześniakiem Po operacji tętniaka Lidia nie chce za szybko ryzykować z kolejną ciążą, choć lekarz, który ją operował mówi, że nie ma przeciwwskazań. I faktycznie, udaje się. Na kontrolne USG, rutynowe, w 10. tygodniu, Lidia jedzie sama. – Ciąża jest martwa – słyszy od lekarza. – Szok, którego nie potrafię tego opisać. Wróciłam do samochodu i płakałam w głos z rozpaczy – wspomina. – Potem czekało mnie usunięcie martwego płodu, też strasznie przeżyłam, bo zdążyłam się już oswoić z myślą, że znów będę mamą. Choć bólu nie czułam, cierpiałam, gdy wyrywali ze mnie płód – mówi. ZOBACZ: Najszybciej zbierała porzeczki, bo świat nie jest dla słabych Kolejne miesiące przechodzi żałobę. Potem znów zachodzi w ciążę. – Wierzyłam, że to dziecko się urodzi. Mój instynkt macierzyński był tak silny, że czułam, że przetrwam wszystko, byle muszę mieć drugie dziecko. Poród zaczyna się przed czasem. Natalia jest wcześniakiem, waży 1630 gramów, ma zaledwie 47 cm długości. Spędza w szpitalu pierwsze trzy tygodnie życia. Lidia wychodzi do domu bez córki. Co dzień do niej jeździ. — Najpierw z mężem, potem sama, bo matka mogła być całą dobę, ojciec o wyznaczonej godzinie i tylko godzinę – wspomina. Foto: Archiwum prywatne rozmówczyni Córeczka Lidii rodzi się jako wcześniak, wielkości dłoni swojego taty. Po prawej już jako kilkulatka ze starszym bratem. Nocą odciąga pokarm, o szóstej rano jest na dworcu. W pociągu zastanawia się, ile córka będzie ważyć. Raz jest radość, raz rozczarowanie, bo waga stai w miejscu. – Dopiero gdy zabrałam córkę do domu, zaczęłam dochodzić do siebie po cesarce. Natalka jadła, spała trzy godziny, jadła, spala trzy godziny… Rosła. Zaczęła chodzić, gdy miała 16 miesięcy, ale potem zaczęła doganiać rówieśników. – Czułam, jak rozkwitam, nigdy nie byłam tak szczęśliwa – wspomina Lidia. ZOBACZ: "Mamo, mam na imię Agnieszka. Zabrałam jej pierworodnego syna" Po porodzie nie poszła do pracy. – Chciałam być z córką do czasu, gdy pójdzie do przedszkola. Bo przez to, by była wcześniakiem, po wyjściu ze szpitala, dostaliśmy pełno skierowań, biegaliśmy po specjalistach. Trzeba było zbadać jej serce, słuch, wzrok, brzuch – wspomina Lidia. Gdy córka miała 1,5 roku, Lidia założyła własną działalność. – Kupowałam ubranka dziecięce, prałam, prasowałam, naprawiałem, wystawiałam na aukcjach. Kręciło mnie to, że sukienkę dobrej marki kupowałam za 5 zł i sprzedawałam za 30. Dodatkową nagrodą była pozytywna opinia wystawiona przez klienta – opowiada. Dziecięce ciuchy zostawiła, gdy córka poszła do przedszkola, (miała dwa i pół roku), a synek do pierwszej klasy. Wtedy Lidia wróciła do pracy w biurze. Spokój był przez rok. Wypadek. TIR wjeżdża w nich na skrzyżowaniu – Dojeżdżałam do świateł, zmieniły się na zielone. Ruszyłam, skręcając w lewo. Mama mówiła potem, że byłyśmy na środku skrzyżowania, gdy usłyszała mój krzyk: "TIR". Wtedy w nas uderzył. Nie pamiętam huku, a mama tak. Mówi, że to tak potworny odgłos, że nigdy go nie zapomni – opowiada Lidia. Ona za to zapamiętała głosy, ale już nie twarze ludzi, którzy się nad nią pochylali: ratowników, lekarzy, pielęgniarek, świadków… – Ocknęłam się, zobaczyłam rozbitą szybę samochodu i dziewczynę, ale nie pamiętam twarzy. Mówiła, że "już jedzie pomoc", ja nie rozumiałam po co. A ona na to, że miałam wypadek. Zapytałam co z dziećmi. Powiedziała, że nie jechały ze mną, że tylko mama, ale ona czuje się dobrze – wspomina Lidia. ZOBACZ: "Dorosła córka mnie nienawidzi. Terapia zabrała mi dziecko" Po chwili znów traciłam przytomność. I tak w kółko. Gdy widzi nad sobą płaczącego męża, który trzyma ją rękę i słyszy odgłos karetki, jest pewna, że umiera. Nie czuje bólu, właściwie nie czuje nic. – Nie wiedziałam nawet, że mam głowę rozwaloną, że jestem cała we krwi. Ratownicy próbowali wydostać mnie z auta, ale samochód był w rowie, drzwi zakleszczone. Wyciągnęli mnie tylnymi drzwiami – opowiada. Foto: Archiwum prywatne rozmówczyni Lidia po złamaniu nogi w górach, po prawej samochód, w którym jechała z mamą, gdy wjechał w nie TIR. – Na miejsce przyjechała policjantka, koleżanka z podwórka i szkolnej ławki. Powiedziała mi, że wypadek to nie moja wina, że jechałam prawidłowo, a kierowca TIR-a był trzeźwy. Gdy zobaczyłam nad sobą lekarza, zaczęłam prosić, żeby mnie ratował, że muszę żyć, bo mam małe dzieci – wspomina. Ze szpitala wychodzi szybko. Znów, szczęśliwa, że żyje. Nie czuje żalu do sprawcy. – Przecież nie zrobił tego celowo, przyznał się do winy – mówi. Pierwsza depresja, druga depresja. Złamana noga w górach Jest już jakiś czas w domu, gdy zaczyna popłakiwać. Coraz częściej jest smutna. Trafia do psychologa. – To szok pourazowy. Reakcja na wypadek – PTSD – słyszy. – Ale to nie mijało, widziałam, że coś tu nie gra, ale nie przyszło mi do głowy, że to po prostu jest depresja – mówi. To przyjaciółki sugerują, żeby szła do lekarza. Lidia idzie, dla świętego spokoju, na odczepnego. Gdy dostaje receptę na leki przeciwdepresyjne, pyta, czy są konieczne. Tłumaczy, że spróbuje bez leków, bo właśnie jedzie z rodziną w góry, a potem nad morze, więc jej się polepszy. ZOBACZ: "Babciu, tu w ogóle nie spadają bomby". Pod dachem z ukraińską rodziną – Lekarz na to, że mogę spróbować, ale jak się nie poprawi, to mam wziąć leki – mówi. Jadą do Zakopanego. Lidii tam nic nie cieszy. Po górach nie chodzi, bo po lekarz powiedział, że za wcześnie po wypadku. Na wjazd na Kasprowy też się nie zgodził. – Ale wjechałam, bo czułam, że nic mi nie będzie – wspomina. Ale to też nie cieszyło. Na każdym zdjęciu z tamtych dni Lidia jest bez uśmiechu, bez życia. – Wróciliśmy i przyjaciółka zapytała: "Wzięłaś te leki? Nie?! To na co ty jeszcze czekasz?". Wtedy zaczęła je brać. Wkrótce znów pojechali w góry. No i wtedy znów ma wypadek – na Tarnicy. W piękny, słoneczny, lipcowy dzień. — Na szczycie dopadła nas burza. Zaczęliśmy schodzić w dół. Mąż wziął córkę za rękę. Weszliśmy w las, a ja nagle się poślizgnęłam i przewróciłam. Upadając, martwiłam się, że będę miała spodenki w błocie i po chwili zobaczyłam, że moja noga jest tak nienaturalnie wygięła, i że... kość wystaje przez skórę. "Złamałam nogę!" – krzyknęłam do męża, a on na to: "Jak to złamałaś, skąd wiesz?!". "Widziałam, jak kość mi wyszła" – powiedziałam – wspomina. Za nimi szło jakieś małżeństwo. – Kobieta była pielęgniarką. Opatrywała mi nogę, a jacyś turyści dzwonili po pomoc. Wiele osób mijało nas, pytali, czy mogą jakoś pomóc. Ból był okropny, wspomina. Zaczyna tracić przytomność. – Nie zamykaj oczu, nie zasypiaj! – prosi pielęgniarka. To ona i jej mąż zabierają na dół dzieci Lidii. A ona półtorej godziny czekała na pomoc w burzy, leżąc w błocie. GOPR-owcy wzywają śmigłowiec, który w końcu może lądować. ZOBACZ: "Ryłem ziemię rękami, by się kryć". Legionista pod ostrzałem w Ukrainie – Ratownicy GOPR-u dali mi silne leki i okropny ból minął. Usztywnili mi nogę, zabezpieczyli ranę, zabrali do szpitala. Mąż z dziećmi wrócił do domu. – A ja spędziłam w szpitalu 11 dni – wspomina Lidia. Potem jeszcze przez kilka tygodni jeździ na wózku. – I na nim udało mi się dotrzeć na mecz syna i na plac zabaw z córką. Tylko że w czasie rekonwalescencji złamanej nogi i walki z depresją wydarzyło się coś jeszcze... – mówi. Foto: archiwum prywatne rozmówczyi Lidia w trakcie rekonwalescencji. Po prawej pies Flapi, który też pomagał jej wyjść z depresji. Bóle głowy. Problemy zdrowotne syna – Gdy Jaś skończył 10 lat, zaczął uskarżać się na bóle głowy. Co kilka dni. Potem coraz częściej. Zaczęliśmy się z mężem martwić – wspomina. Idą z synem do lekarza. – Ten wiedząc, że ja jestem po operacji tętniaka mózgu, wysłał syna do neurologa na cito. Baliśmy się bardzo – wspomina Lidia. Ale mówi sobie wtedy, że syn jest zmęczony, bo trenuje piłkę nożną. Tylko że syn jest bramkarzem, więc piłkę przyjmuje też na głowę… – Badanie neurologiczne nie wykazało nic niepokojącego. Odetchnęliśmy z ulgą. Częściowo, bo pani doktor, słysząc o moim tętniaku, wysłała Jasia na rezonans, też w trybie pilnym. Wynik wyszedł OK. Ufff… – opowiada Lidia. Ale to nie był koniec strach o dzieci… — Rok później byłam z córką u koleżanki. Natalka upadła w czasie zabawy, straciła przytomność. Odzyskała, ale była osowiała. A potem zasnęła. Zadzwoniłam do pediatry, pytałam, co robić. – "Jechać na SOR. Natychmiast" – usłyszałam. W szpitalu zatrzymali córkę na obserwacji kilka dni. Byłam z nią, myślałam, że ją stracę, bo na tym SORze leciała mi przez ręce, myślałam, że umrze mi na nich. Ale też okazało się, że to fałszywy alarm, że to musiało być tylko osłabienie, ale nie wstrząs mózgu – mówi Lidia. To nie był koniec ciężkich przeżyć. To wygląda na przeziębienie. COVID-19 dopada tatę Przyszła pandemia. – Mój tata złapał koronawirusa. To wyglądało na zwykłe przeziębienie. Ale z dnia na dzień było coraz gorzej. Tata był coraz słabszy, nie jadł, mało pił, nie miał siły wstawać. Z trudem odpowiadał na pytania. Chwilami miał problem z oddychaniem. Lekarz rodzinny "zabarykadował" się w przychodni. Nawet nie powiedział, żeby mierzyć saturację, i że może tato powinien dostać leki przeciwzakrzepowe, bo był obciążony chorobami krążenie. Tego wszystkiego dowiedziałam się od ludzi na forach internetowych – wspomina Lidia. Po chorobie płuca jej taty są w takim stanie, że rekonwalescencja trwa parę miesięcy. Lidia też wychodzi ze swojej depresji, bo leki zaczynają działać po dwóch miesiącach. A ona stanęła na nogi dosłownie i w przenośni. I znajduje pracę w hipermarkecie jednej z największych sieci. – Wysłałam CV w kilka miejsc, a oni pierwsi się odezwali. Do dziś pamiętam pierwszą rozmowę z menadżerkę Natalią – opowiada. – Atmosfera była fajna, dziewczyny pomocne. Bardzo lubię kontakt z ludźmi, a ta praca mi to dała. Przez miesiąc się szkoliłam, bo nigdy nie pracowałam w handlu – wspomina. Foto: Archiwum prywatne rozmówczyni Lidia czeka na pomoc w górach, po prawej z córką na I komunii dziecka przyjaciółki. Znów jest szczęśliwa. – Byłam pewna, że depresja to przeszłość – mówi. Radość nie trwa długo. Nie mija nawet pół roku, znów ma spadek nastroju. – Do pracy chodziłam z niechęcią, przestałam się uśmiechać i wszyscy mi się pytali, dlaczego jestem taka przygnębiona. Wracałam do domu i większość czasu spędzałam w łóżku. Ciągle spałam. Nienawidziłam poranków. Miałam wrażenie, że przygniata mnie wielki, ciężki głaz. Nie miałam siły wstać. Czekałam na wieczór, zgaszone światło, ciszę. Zamykałam się w pokoju, byle tylko być sama. Nie obchodziło mnie, że w domu trzeba coś zrobić. Wszystkim zajmował się mąż i moja mama. Depresja wróciła ze zdwojoną siłą. Miałam myśli samobójcze. Był przy mnie mąż, dzieci, rodzina, przyjaciółki, a i tak nie chciało mi się żyć. Tak depresja zwala z nóg – opowiada. W końcu zbiera resztkę sił, znów idzie do psychologa, innego. – Trafiłam najlepiej, jak mogłam. Czułam wsparcie, czułam się rozumiana, po każdej wizycie chciałam znów wracać. Wizyty były co tydzień. Myślałam, że terapia potrwa dwa miesiące i będzie ok. Trochę się przeliczyłam, bo terapia już trwa trzeci rok. Cudowna psychiatra wsparła mnie też lekami – mówi. Pies. Dziś jest specjalny dzień Niedziela, dwa lata temu. Lidia z mężem i dziećmi jest z wizytą u rodziny, która ma psa. Natalka cały czas bawi się z yorkiem. W drodze powrotnej do domu cały czas mówi, że też chce psa. – Dziś jest mój najpiękniejszy dzień! – mówi nazajutrz rano przy śniadaniu. – Dlaczego? – dopytują rodzice. – Dziś będę miała pieska – mówi Natalka. – To nie takie proste, nie można wziąć pieska o tak… – tłumaczą dziecku, że trzeba szukać, wybrać odpowiedniego itp. – To moje marzenie, chcę dziś pieska – dociska Natalia. – Mąż nie potrafił odmówić córce. Zaczyna przeglądać ogłoszenia w internecie, a Lidia wydzwaniać. – Mieszkamy w bloku, pies nie mógł być duży. Po kilkunastu telefonach trafiliśmy takiego "dla nas" – wspomina Lidia. Szybka decyzja. Mąż bierze dzieci i siostrzeńca do samochodu. Jadą 100 km po kundelka. Lidia idzie kupić legowisko, smycz, karmę i zabawki. Mąż i dzieci wracają z psem. – Córka szczęśliwa, syn zdystansowany, a ja… przerażona. Pies też. Wystraszony, zagubiony, śmierdzący i brudny – wspomina Lidia. – Wzięli go z podwórka, na którym mieszkał. Jak go wykąpaliśmy, okazało się, że pies nie był szary, a biały – opowiada Lidia. Pies trzy dni ze strachu nie wychodzi z legowiska, nie chce się ruszyć, nawet wyciągany na smyczy. Nic nie je. Po trzech dniach z radości macha już ogonem na widok rodziny. – Pokochaliśmy go. Dziś nie wyobrażam sobie, że mogło go nie być – mówi Lidia. – Ten piesek pokazał mi, jak można się cieszyć z małych rzeczy – mówi. Dziś nie boi się o przyszłość, nie planuję nic na zapas. – Wiem, że los i tak zrobi po swojemu, ale nie mam lęków. Po prostu nie zostawiam nic w życiu na później, na specjalne okazje. Każdy dzień "specjalny", cieszę się nim, bo nie wiem, czy nadejdzie kolejny. Cieszę się z małych rzeczy, nie przejmuję się głupotami. Staram się śmiać, z siebie też. Mieć dystans. I nie martwić się tym, co myślą o mnie inni. Nie spinam się, nie myślę, że coś muszę. Staram się wyspać, wyjść do pracy. Wrócić, odpocząć, wyjść z psem, mieć czas dla dzieci… – wylicza Lidia. Od roku czuje się dobrze. Nie ma już objawów depresji. – Nie mogłam się poddać. Dzieci się moją motywacją. Tak, nie raz stanęłam w obliczu śmierci, ale dostałam szansę. I kolejną. Jestem wdzięczna losowi, że wyszłam z tego cało – mówi Lidia. Założyła bloga "Dasz radę". – Depresja, tętniak mózgu, poronienie, wypadek samochodowy. Po tym też można znaleźć szczęście. Czasami trzeba dotknąć dna, by mieć od czego się odbić, ale trzeba wierzyć, że na końcu będzie jeszcze pięknie. Po prostu trzeba walczyć… Chcesz napisać do redakcji Onet Kobieta? :) Kontakt: redakcja_lifestyle@
Jedni będą mieli okazję odkryć nieznane cechy swojej natury, a dla innych będzie to dzień pełen niespodzianek. Horoskop na przynosi potężną dawkę optymizmu. Wiele znaków zodiaku będzie miało powody do radości. Sprawdź horoskop dzienny na wtorek, 14 czerwca na Horoskop na Horoskop dzienny na wtorek, 14 czerwca dla wszystkich znaków zodiaku! Horoskop na wtorek Baran ( Kto by pomyślał, że taki z Ciebie amant? Nie będziesz mógł powstrzymać przedstawicieli płci przeciwnej od zainteresowania Tobą. Horoskop na wtorek Byk ( W telewizji zobaczysz dziś coś, co postanowisz wcielić w życie. To będzie bardzo oryginalny pomysł. Horoskop na wtorek Bliźnięta ( Niespodziankom nie będzie dziś końca. W Twoim portfelu znajdziesz więcej pieniędzy, niż mógłbyś się spodziewać. Horoskop na wtorek Rak ( Dzisiejszy dzień spędzisz na pewnych wysiłkach i nareszcie uda Ci się zrobić coś, co od dawna wychodziło Ci źle. Horoskop na wtorek Lew ( Odkryjesz dziś pewną tajemnicę. Będziesz się zastanawiał, czy komuś o tym powiedzieć, ale ostatecznie nic nie zrobisz. Horoskop na wtorek Panna ( Nie dumaj nad tym, co już było. Lepiej pomyśl nad prezentem dla pewnej osoby, która na niego czeka. Niesamowite widowisko w Warszawie. Dziesiątki balonów nad miastem Horoskop na wtorek Waga ( Odetchniesz dziś z ulgą, bo rozwiąże się Twój pewien odwieczny problem. Pomoże w tym osoba, która zapuka do twoich drzwi. Horoskop na wtorek Skorpion ( Drobna sprzeczka nie przekreśli tego, co ostatnio między Wami było. Tak naprawdę dobrze wiesz, że jesteście dla siebie stworzeni. Horoskop na wtorek Strzelec ( Nie możesz już dłużej zwlekać. Prędzej czy później zresztą i tak absolutnie wszystko wyjdzie na jaw. Horoskop na wtorek Koziorożec ( Nie możesz teraz mówić partnerowi nieprawdy, bo on na pewno się zorientuje. Lepiej bądź prawdomówny albo milcz. Horoskop na wtorek Wodnik ( Zrozumiesz dziś coś, czego nigdy nie potrafiłeś zrozumieć. Od dawna ta sprawa spędzała Ci sen z powiek. Horoskop na wtorek Ryby ( Wybierzesz ostatecznie pewne mniejsze zło. Nie rób sobie wielkich nadziei związanych z tą sytuacją. Zobacz, co czeka Cię w miłości, życiu rodzinnym i uczuciowym w najbliższych dniach! Zobacz horoskop miłosny tygodniowy w galerii poniżej!
ten dzień na który każdy z nas tak czeka